Dużo jezior, mało ryb.

Nikt nie jest zadowolony. Ani wędkarze, ani PZW, ani ryby, choć akurat one głosu nie mają.

 

Nie wiadomo ilu dokładnie w Olecku jest wędkarzy. Może 1000, może mniej, może więcej. W mieście działają trzy koła wędkarskie. W okolicznych gminach więcej. Wędkarze szacują, że jest ich około 1000 – 1500. Zrzeszonych i niezrzeszonych. Ale Paweł Matyjewicz dyrektor Zakładu Rybackiego w Olecku powątpiewa w te szacunki. Liczby jednak w tym przypadku nie mają znaczenia. Chodzi bowiem o sprzeczne interesy. Wędkarzy, PZW i ryb.

 

Wędkarze od lat narzekają na coraz mniejszą liczbę ryb w jeziorach. Winą obarczają m.in. Zakład Rybacki, który według nich często odławia ryby w czasie, gdy jest to prawnie zakazane: – Akurat mamy okres ochronny na szczupaka. My nie możemy łowić, ale w sklepach pojawia się świeżutki szczupak – mówi jeden z nich. Wiele zastrzeżeń mają także do polityki zarybiania prowadzonej przez Zakład Rybacki, choć jak podkreśla Józef Żyliński wiceprzewodniczący jednego z Kół, za kadencji Pawła Matyjewicza wiele się w tej kwestii zmieniło. Na plus. Tyle, że Zakład Rybacki jest zobowiązany do zarybiania o wartości 10% tego, co zostanie złowione, a że łowi się mniej niż 10 lat temu, to i zarybia także niewiele: – Kiedyś, gdy przeciągnęło się „niewodem” po jeziorze, to wyciągało się kilka ton ryb, dziś kilkadziesiąt kilogramów – zaznacza Józef Żyliński.

 

„Niewód”, to także kość niezgody pomiędzy wędkarzami i Zakładem Rybackim, gdyż wedle tych pierwszych czyści on jezioro ze wszystkiego, nie tylko z ryb: – Dziś już nie wykorzystujemy „niewodów”. Ale trzeba pamiętać, że używano ich głównie do połowów sanitarnych i regulacyjnych – zapewnia dyrektor Matyjewicz.

 

Wielkie emocje wzbudzają także opłaty, które muszą uiszczać wędkarze chcący łowić na naszych jeziorach. Dla członków zrzeszonych w Kole wynosi ona rocznie 240 zł, a dla pozostałych 300 zł. Z tym, że członkowie Koła muszą dodatkowo uiścić jeszcze roczną składkę członkowską w wysokości 51 zł. Najgorsze, że z tych 51 zł, 10% Koło musi oddać centrali PZW, a z tego, co zostanie, 50 % zatrzymuje dla siebie, a 50 % oddaje na potrzeby okręgowego Koła PZW w Olsztynie: – Niby można negocjować te 50% z Olsztynem – podkreśla Józef Żyliński – ale, co z tego, jak próbowaliśmy ostatnio i nic. Ponadto wędkarze chcieliby aby opłaty były bardziej zróżnicowane. Teraz muszą płacić za czas kiedy nie wędkują, na przykład zimą, gdyż PZW nie przewidziało pozwoleń półrocznych, tańszych od całorocznych.

 

Paweł Matyjewicz zaznacza, że wysokość opłat wynika z analizy ekonomicznej: – Dysponujemy ogromnym obszarem – 20 tys. hektarów wód i musi to tyle kosztować. Tak wynika z analiz. Przyznaje jednocześnie, że pozwolenia 14 dniowe są niewiele tańsze od rocznych, ale jak podkreśla wprowadzono tyle udogodnień jeśli chodzi o opłaty, że na razie nie ma mowy, żeby zróżnicować pozwolenia: – Wiem, że jest część wędkarzy, którzy zimą nie łowią. Są tacy, którzy łowią tylko „na lodzie”, ale nie ma możliwości żeby wprowadzić opłaty półroczne. Jak przyznaje z roku na rok wzrasta liczba wykupowanych pozwoleń czasowych, przeznaczonych dla turystów. To, jak podkreśla, dobry znak. Warto zauważyć także, że do dyspozycji wędkarzy w całości oddano jezioro Sedraneckie. To akurat przykład zgodnej współpracy, choć z pewnością wędkarze chcieliby więcej. Trudno im się dziwić, gdyż potrafią oni liczyć i głośno mówią o tym, że 250 zł pomnożone przez ilość wędkarzy w mieście daje sporą kwotę na kontach PZW.

 

W jednym wszyscy są zgodni – kłusownictwo stanowi spory problem. Dyrektor Matyjewicza zapytany o skalę zjawiska wybucha gorzkim śmiechem: – Kłusownictwo było, jest i będzie, ale nie w tym problem – zaznacza. Przyznaje, że często czuje się bezradny wobec sądów, które albo zasądzają śmiesznie niskie kary, albo uznają, niską szkodliwość czynu: – Ile razy, ja już się wykłócałem z sądami. Ostatnio sędzia zasądził, że kłusownik musi wpłacić na nasze konto 100 zł, bo akurat tyle miał w kieszeni. Zapytałem, czy jakby miał tylko papierosy, to sąd nakazałbym mu przekazać je na nasze konto? – nie kryje rozgoryczenia dyrektor. Kłusownicy czują się bezkarni, Co z tego, że „wszyscy” wiedzą, kto kłusuje skoro PZW jest bezradne wobec procedur sądowych. Najgorzej, że kłusownicy bywają coraz bardziej bezczelni i agresywni: – Wykradają nam ryby ze stawów, w których hodujemy je do zarybiania. Ostatnio okradli i pobili właściciela, który posiadał tego typu staw – machnął bezradnie ręką Paweł Matyjewicz. Ale jak podkreśla, pomimo często fatalnej współpracy z sądami, PZW dalej będzie kłusowników ścigać.

 

Jednak według dyrektora Gospodarstwa Rybnego ani wędkarze, ani kłusownicy, ani połowy PZW nie są przyczyną coraz mniejszej populacji ryb. To, jak podkreśla, człowiek i jego niekontrolowana gospodarka, intensyfikacja rolnictwa, w ciągu ostatnich 50 lat przyczyniły się do przyspieszonej degradacji jezior. Pozbawione wszelkich zasad funkcjonowania PGR-y i gospodarstwa indywidualne, opryski, hodowla, szałasowy wychów świń, dzika melioracja, zrzucanie ścieków i gnojówki do wód, wszystko to przyspieszyło gwałtownie proces zwany eutrofizacją jeziora.

 

Według niektórych teorii, eutrofizacja, czyli stopniowe zarastanie, wypłycanie, wzbogacanie w tak zwane biogeny jezior, to proces naturalny – nazwany harmoniczną sukcesją. Jakkolwiek by się to nie nazywało, chodzi o stopniowe zanikanie wód, kurczenie się obszaru żerowania ryb, na skutek coraz mniejszej ilości tlenu. Niestety ostatnie 50 lat i niekontrolowana gospodarka człowieka dramatycznie przyspieszyły ten proces. Dlatego jak mówi Paweł Matyjewicz dziś na mazurskich jeziorach obserwujemy zanik populacji siei i sielawy i to pomimo uporczywych prób rekonstrukcji tych gatunków: – Jeszcze kilkanaście lat temu z jeziora Olecko Małe wyławialiśmy tyle płoci ile dziś z wszystkich jezior. Nie będzie wody, nie będzie ryb. Ale dla wędkarzy jeszcze długo wystarczy – podkreśla dyrektor.

 

Paradoksalnie czyste jeziora oznaczają mniejszą populację ryb: – W najczystszym na naszym obszarze jeziorze, gdzie widoczność sięga nawet 8 metrów, ryb jest niewiele – zauważa Paweł Matyjewicz. Z drugiej strony postępująca degradacja środowiska powoduje, że coraz więcej jezior zagrożonych jest tak zwaną „przyduchą”, czyli drastycznym zmniejszeniem tlenu. Są takie jeziora, coraz ich więcej, gdzie tlen mamy tylko do głębokości 2 metrów, a są i takie, gdzie wpuszcza się narybek w ramach zarybiania, a zimą ze względu na przyduchę jezioro zamarza do dna i wszystkie ryby giną: – Szkoda tam wpuszczać już ryb – podkreśla dyrektor Matyjewicz.

 

Niewątpliwie najbardziej niepokoją go obok kłusowników, widoczne przykłady trwałej degeneracji środowiska: – Znam takie miejsca, gdzie gnojówka leży nad jeziorem i spływa do niego. Od lat. I niewiele można zrobić. Gdyby chłop dostał tydzień na uprzątnięcie i mandat w wysokości 5 tys, wtedy by się to zmieniło – podkreśla Paweł Matyjewicz. Niewątpliwie świadomość użytkowania środowiska jest wciąż zastraszająco niska. Nadal nad rzeką Legą, która wpływa do naszego jeziora można spotkać wychodki i dzikie odpływy. A to wszystko wpada do naszego jeziora. I zostaje. Bo jak podkreśla dyrektor Matyjewicz jezioro nie ma możliwości samooczyszczania. To co do niego wpada, już tam zostaje.

 

Niestety, wygląda na to, że lepiej nie będzie. Choć jezior mamy dużo, to ryb w nich coraz mniej i sami się do tego przyczyniliśmy. Nasze jeziora, chluba i duma Mazur niszczeją w zastraszającym tempie. My, z pewnością jeszcze zdążymy się nimi nacieszyć, wędkarze złowią jeszcze sporo ryb, ale jeśli nie będziemy na co dzień zwracać uwagi na ewidentne oznaki degenerowania środowiska (dzikie ujścia ścieków, gnojówka) to następne pokolenia będą płacić dziesięciokrotnie wyższą stawkę za łowienie ryb i przeklinać swoich przodków. Ryby natomiast, choć milczące, staną się w naszych jeziorach rzadkością.

 

Komentarze
Więcej w ekologia, Jezioro Olecko Wielkie, Olecko, PZW
Mieszkańcy Olecka spotkali się z kandydatami do Sejmu

Pierwsza debata przedwyborcza odbyła się. Kandydaci do sejmu (w tym dwóch obecnych parlamentarzystów) nie zawiedli i stawili się w komplecie....

Zamknij